Strony

http://lezeiczytam.blogspot.com/http://lezeiczytam.blogspot.com/p/blog-page_18.htmlhttp://lezeiczytam.blogspot.com/p/o-mnie.htmlhttp://lezeiczytam.blogspot.com/p/kontakt_18.html

6.07.2016

Wiecznie w podróży: "Śniadanie u Tiffany'ego" Truman Capote

Mieć sąsiadkę w osobie Holly Golightly to prawdziwe wyzwanie. Kamienica na Manhattanie obok kościoła z niebieskim zegarem mieści wielu oryginalnych lokatorów, ale to Holly o różnobarwnych włosach zasługuje na miano największej ekscentryczki. Sprowadza do mieszkania coraz to nowych mężczyzn, urządza huczne przyjęcia, na których serwuje zupę z żółwia w łupinach awokado, a potem wstaje o piątej po południu, żeby z mokrą głową przesiadywać na schodkach przeciwpożarowych, brzdąkać na gitarze i suszyć włosy na słońcu. Kochają się w niej milionerzy i celebryci, a ona co tydzień odwiedza osadzonego w Sing Sing staruszka ze złotymi zębami i niechlubną przeszłością. Kim jest panna Golightly, bohaterka "Śniadania u Tiffany'ego", najsłynniejszej powieści Trumana Capote'a? 
Dziewczyną do towarzystwa, początkującą aktoreczką, kochanką gangsterów czy znaną w półświatku pięknością? A sama powieść - mini-powieść właściwie, zamknięta na niespełna 140 stronach - czy bliżej jej do romantycznej komedii, w której ramy ubrała ją słynna filmowa adaptacja, czy do bajki o Kopciuszku á rebours - takiej, w której traci się księcia, a znajduje pantofelek?
Nie ma prostej odpowiedzi na żadne z tych pytań, bo Holly wymyka się wszelkim opisom. Z wizytą do sąsiadów wpada... przez okno (tak poznaje Freda - powieściowego narratora, początkującego pisarza z piętra wyżej) i choć ubiera się w szlachetne szarości i błękity, za plecami szepcze się o niej, że miała tuziny kochanków. Z plotkami Holly rozprawia się, jak na otrzaskaną z życiem dziewczynę przystało:
"Ty masz kiłę, ja rzeżączkę, więc podajmy sobie rączkę". [1]
Pod przykrywką słów-szpilek, tak charakterystycznych dla stylu Capote'a, kryje się niewesoła opowieść, którą srebrny ekran zamienił w romantyczną historię ze szczęśliwym zakończeniem. Tymczasem powieściowy pierwowzór filmu Blake'a Edwardsa jest tak daleki od typowego love story, jak Audrey Hepburn była odległa od Marilyn Monroe: tylko ona, dama o słodkiej buzi, mogła stać się filmową Holly-trzpiotką i znaleźć stabilizację u boku zakochanego sąsiada. Miss Monroe natomiast, którą sam Capote wolał ponoć widzieć w tej roli, była bliższa jej prawdziwej, powieściowej wersji - czy to przez swą obezwładniającą seksualność, czy przez tragiczny życiorys. Bo beztroskie i ekstrawaganckie życie, jakie panna Golightly wiedzie na koszt bogatych adoratorów, nie tyle jest ucieczką od normalności, co rekompensatą rozmaitych życiowych braków. Holly wyznaje Fredowi:
"Nie chcę mieć niczego na własność, dopóki nie znajdę takiego miejsca, w którym będę wiedzieć, że ja i rzeczy należymy do siebie. Na razie nie za bardzo wiem, gdzie to jest, ale wiem, jak to jest (...). Tak jak u Tiffany'ego". [2]
Dziewczyna marzy o śniadaniu u Tiffany'ego, ale jedyna rzecz od słynnego jubilera, jaką posiada, to wizytówki z napisem "w podróży". To one definiują jej życie, symbolizują ucieczkę z miejsca na miejsce bez poczucia zakotwiczenia. Nawet ukochany kot, rudzielec w tygrysie pręgi, nie ma imienia, bo nie do końca do Holly należy. I podobnie jest z samą Holly - ona co prawda ma imię, ale to prawdziwe znane jest nielicznym i należy do przeszłości, zupełnie jak pewien mężczyzna, który przybywa do Nowego Jorku z Teksasu, żeby odzyskać jej miłość. Na Holly - a właściwie na Lullamae Barnes, bo tak ma w dowodzie panna Golightly - nie robi to wrażenia, jej serce wypełnia bowiem tęsknota za zmarłym bratem i marzenie o tym, żeby nonszalanckie "w podróży" zamienić na stały adres.
"Śniadanie u Tiffany'ego", choć ma wszelkie atuty, żeby stać się powieścią o miłości, jest w istocie nostalgiczną historią zbłąkanej duszy. Duszy, która cierpli na ataki "telepki" - nagłego lęku i niepokoju, który, gdyby przyjrzeć mu się z bliska, zamiast, jak robi to Holly, zagłuszać go drinkiem i seconalem, okazałoby się, że ma swojskie imię: rozpacz. Nazywana przez Capote'a "zbzikowaną romantyczką" [3], kobietą "opanowaną, wymuskaną i nieskazitelną" [4], jest Holly postacią pełną sprzeczności: bywa na wielkich przyjęciach (na kartach "Śniadania..." pojawiają się kultowe nowojorskie kluby z epoki, jak "21" i "Stork Club"), zna sławnych pisarzy i gwiazdy kina, ale najbardziej tęskni za tym, co zdobyć najtrudniej, mimo iż jest za darmo. 
Podszyte melancholią, choć niepozbawione humoru i uszczypliwej ironii, "Śniadanie u Tiffany'ego" wpisuje się w nurt amerykańskich powojennych powieści, które zdrapują złoty osad z powierzchni Wielkiego Świata. W swym najsłynniejszym dziele pozwala Capote płynąć strumieniom szampana i wytwornego martini, pozwala błyszczeć klejnotom od Tiffany'ego i poczuć aromat drogich cygar po to jedynie, żeby zajrzeć pod podszewkę, pod którą widać zagubienie i wielki angst. Kopciuszek marzył o balu, miss Golightly pragnie śniadania u Tiffany'ego - ale to nie kamienie na wystawie u jubilera przyciągają jej wzrok. Tiffany urasta do rangi symbolu, jest powieściową arkadią i oazą bezpieczeństwa, do której tęskni nieszczęsna dziewczyna:
"Od razu mnie to uspokaja, cisza i ta wytworna elegancja; tam nic bardzo złego nie może ci się przytrafić, w towarzystwie tych miłych mężczyzn w ładnych garniturach, i ten śliczny zapach srebra i portfeli ze skóry aligatora. Gdybym mogła znaleźć prawdziwe miejsce, w którym czułabym się jak u Tiffany'ego, wtedy kupiłabym trochę mebli i nazwała jakoś tego kota". [5]
Miejmy nadzieję, że Holly znalazła miejsce, w którym nic złego nie może jej się przytrafić. I że wciąż jest taka, jak wtedy, gdy mieszkała w kamienicy na Manhattanie i nie dawała sąsiadom spać:
"(...) jak rozświetlony statek pasażerski, wychodzący z portu w rejs, z pohukującymi syrenami i konfetti w powietrzu". [6]
Mini-powieść o poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi, która ma w sobie co najmniej tyle samo czaru, co Audrey Hepburn - filmowa Holly Golightly. I jeszcze więcej smutku.
Capote, T. (2010). Śniadanie u Tiffany'ego. Wydawnictwo Albatros, Warszawa.
Tytuł oryginalny: Breakfast at Tiffany's
Tłumaczenie: Robert Sudół
 [1] Ibidem, str. 103-104;
[2] Ibidem, str. 52;
[3] Ibidem, str. 75;
[4] Ibidem, str. 69;
[5] Ibidem, str. 53-54;
[6] Ibidem, str. 107.

12 komentarzy:

  1. Uwielbiam film, jest przecudowny, ale chyba nie chcę czytać książki... Holly jest dla mnie Audrey, nie chcę zmieniać mojej wizji tej historii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też jestem fanką filmu, ale powieść musiałam w końcu przeczytać, bo jeszcze bardziej niż ekranizację uwielbiam pisarstwo Trumana Capote'a :-)

      Usuń
  2. Ha, filmu nigdy nie obejrzałem w całości, książka też jakoś nigdy zbytnio mnie nie kusiła. Po Twojej recenzji "Śniadanie u Tiffany'ego" zaczynam rozpatrywać w zupełnie innych barwach. Teraz już wiem, że z pewnością jest to utwór, nad którym warto się pochylić.

    Na koniec luźna dygresja - Wydawnictwo Albatros to chyba w tej chwili oficyna, która najmocniej skupia się na tym, by polskiemu czytelnikowi przybliżyć klasykę literatury amerykańskiej. Capote, Vonnegut, Pynchon, J.D. Salinger, Puzo to nazwiska, których dzieła warto poznać, a Albatros w pełni to umożliwia, nie poprzestając na pojedynczych przekładach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie zacznij od książki, koniecznie!
      Oglądając film (co przydarzyło mi się kilkakrotnie), za każdym razem byłam pewna, że książkowy pierwowzór to zupełnie inna rzecz. I nie pomyliłam się, bo powieść jest mniej romantyczna, mniej słodka, a w konsekwencji dużo bardziej prawdziwa. No i Capote - to pierwsza liga. Mój ulubiony pisarz.
      Mam na półce kilka książek autorów, o których piszesz i faktycznie, prawie wszystkie są z "Albatrosa". Niektóre już w przeczytanych (np. Salinger i Vonnegut), inne dopiero czekają. Dobra rzecz, klasyka zza Wielkiej Wody.

      Usuń
  3. Film jest uroczy, natomiast książki nie czytałem. Jeszcze..
    tommy z samotni

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książka jest inna niż film, ale co najmniej tak samo dobra :-)

      Usuń
  4. Film "Śniadanie u Tiffany'ego" to już klasyk i nie można sobie wyobrazić światowej kinematografii bez niego. Ale po przeczytaniu oryginału, a także po lekturze książki (wywiadu) "Truman Capote. Rozmowy" (Lawrence Grobel) - jednak chciałabym kiedyś zobaczyć wersję, która usatysfakcjonowałaby pisarza... Świetna recenzja:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doskonale pamiętam te "Rozmowy" Grobela - tę książkę nie tyle przeczytałam, co po prostu... pochłonęłam! Capote był wyśmienitym rozmówcą. A co do filmu, to chyba tak już jest, że jakkolwiek dobry by nie był, i tak do końca nie usatysfakcjonuje twórcy pierwowzoru. Bo rzeczywistość - jaka by nie była - najczęściej przegrywa z wyobraźnią... W każdym razie: i film, i powieść są niezwykłe. Każde na swój sposób.
      Dziękuję :-)

      Usuń
  5. Czytałam kilka lat temu, więc nie pamiętam już zbyt dokładnie treści. Ale pamiętam, że wobec Holly miałam mieszane uczucia. Wydawała mi się ona zbyt lekkomyślna, infantylna. Niezdolna do głębszych uczuć. Czasami kradła. No i jej zachowanie wobec kota. Jak można malować kotu wąsy lakierem! O, tym mi Holly podpadła, bo nie znoszę, kiedy ktoś dokucza zwierzętom :) Czytałam inne wydanie. A jakie opowiadania znajdują się w tym zbiorku?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, Holly można nazwać dziecinną trzpiotką, Holly może irytować. Ale myślę, że istnieje dobre wyjaśnienie tej niefrasobliwości: dziewczyna nie może mieć "normalnego" życia, więc ucieka w szaleństwo i w zabawę. Żeby mieć cokolwiek. No i miota się, próbuje, szuka. Dla mnie Holly przede wszystkim jest zagubiona i nieszczęśliwa.
      O, w tym wydaniu nie było nic o malowaniu kocich wąsów lakierem... (chyba że nie pamiętam, ale sądzę, że taka informacja raczej by mi nie umknęła!). Pewnie to kwestia wydania/tłumaczenia.
      Tutaj mamy trzy opowiadania: "Dom z kwiatów", "Brylantowa gitara" i "Bożonarodzeniowe wspomnienie". To ostatnie to moje ukochane opowiadanie Capote'a, a kto wie, czy nie najulubieńsze w ogóle :-)

      Usuń
  6. A wiesz, że nie czytałam "Śniadania..."? Kocham autora, uwielbiam jego opowiadania, "Z zimną krwią" i "Inne głosy, inne ściany", ale ta powieść jakoś mnie ominęła. Może właśnie przez to, że zawsze widziałam tam słodką pannę Hepburn, którą się wszyscy zachwycali? W każdym razie trzeba to nadrobić, bo to wstyd i hańba, Capote pewnie były zniesmaczony moim zachowaniem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ciekawe, bo ze mną było tak samo - przeczytałam chyba wszystko, co Capote napisał, a "Śniadanie..." aż do dziś czekało. "Z zimną krwią" to niesamowita powieść, jedna z najlepszych, jakie znam. Mam solenne postanowienie, żeby wkrótce przeczytać ją po raz drugi.
      O, z pewnością nie byłby zadowolony! ;-) W książkowym "Śniadaniu..." niewiele jest słodyczy, film jest bardziej cukierkowy. Obstawiam, że Ci się spodoba :-)

      Usuń