Mroczne fluidy nawiedzonej posiadłości, złośliwe poltergeisty, zbiorowe halucynacje -
a może coś... jeszcze bardziej przerażającego? Rozgośćcie się w
Hundreds Hill, podupadłej siedzibie rodu Ayresów, do której trafia
doktor Faraday. Kryształowe lustra i marmurowe korytarze Hundreds
pokryły się kurzem, a wskazówki zegara znieruchomiały na godzinie za
dwadzieścia dziewiąta - zupełnie jak zegary pani Havisham w Wielkich nadziejach Dickensa. Ale w powieści pt. Ktoś we mnie
Sarah Waters rezygnuje z ulubionego wiktoriańskiego sztafażu. Tym razem funduje
czytelnikom historię z dreszczykiem, osadzoną w powojennych dekoracjach.
I, jak zwykle, wpuszcza nas... w maliny.
Marta: Na okładce Kogoś we mnie czytamy, że Sarah Waters przygotowała powieść z dreszczykiem i zdecydowała się czytelników przestraszyć. Nie wiem, czy zgodzisz się z moją opinią, że ten zamiar nie powiódł się w stu procentach. Bo mimo iż książka spełnia wymogi gatunku - mamy podupadającą posiadłość, jej wyrazistych mieszkańców, tajemnice i niepokojące wydarzenia, a Waters zgrabnie operuje scenografią rodem z powieści grozy - to czuć, że czegoś w niej brak. No właśnie: czego?
Olga: Jako osoba, której zdarzyło się ucierpieć
przez tak zwane blurby i fragmenty recenzji zamieszczane na okładkach książek,
zapobiegliwie ominęłam czytanie tego typu informacji na powieści Waters. I może
dobrze na tym wyszłam, bo Ktoś we
mnie nie straszy, a jedynie
przyprawia o wspomniany dreszczyk. I to też dlatego, że autorka postanowiła
pobawić się ze znanymi schematami z dobrym skutkiem. Dodatkowo trudno odmówić
Waters plastycznego języka, który przy opisach posiadłości jest w stanie żywo
pobudzić wyobraźnię czytelnika. Ale rzeczywiście - czegoś tu brakuje.
Powiedziałabym, że zakończenia. Jednak wcale nie dlatego, że to, które
przygotowała dla nas autorka jest złe. Wręcz przeciwnie, pokazuje dosadnie, że Ktoś we mnie to nie tylko powieść grozy. Jednak dla osób,
które spodziewają się utworu napisanego w stylu Edgara Allana Poe, to może być
gorzkie rozczarowanie. Waters ucieka od typowego dla gatunku zamknięcia
historii, niczego nie sugeruje, nie pozostawia czytelnika z gotowym
wyjaśnieniem (w którym to winą należałoby obarczyć demoniczną obecność).
Zamiast tego każe nam zdecydować czy wierzymy w historie o duchach, czy o
przerażających zakamarkach ludzkiej psychiki.
Marta:
To chyba dobry trop - brak jednoznacznego zakończenia
pozostawia czytelnika w zawieszeniu. Potrzeba domknięcia to silny motyw
poznawczy, a Waters - po raz kolejny - decyduje się na "otwarty"
finał. Ale bardziej niż finałowe niedopowiedzenie irytowała mnie seria złośliwych figli, które mieszkańcom
Hundreds funduje rodzinny dwór. Zaczyna się od incydentu z psem,
ulubieńcem panny Ayres, a potem demoniczne coś przesuwa przedmioty,
podkłada ogień i bazgrze po ścianach... Nagromadzenie niepokojących
zdarzeń miało służyć budowaniu napięcia, ale efekt jest
odwrotny: po jakimś czasie czytanie o kolejnych "wybrykach" podupadłego
dworu zaczyna nużyć... Chociaż dylemat: czy to duchy, czy wytwory podświadomości, niezmiennie fascynuje!
Podupadły dwór - idealna sceneria opowieści z dreszczykiem (źródło) |
Olga: Muszę się z
Tobą zgodzić - po jakimś czasie miałam serdecznie dość kolejnych perypetii
rodziny Ayresów, a także samego Faradaya i jego lekarskiej kariery (bądź jej
braku). Można by zabawić się w redaktora i powycinać kilka fragmentów, które
zamiast pobudzać wyobraźnię czytelnika, nudzą go i denerwują. Nie mogę jednak
powiedzieć, by powieść Waters okazała się lekturą męczącą. Nie było może
fajerwerków, nie było wielkiego przerażenia, ale bądź co bądź autorka pokazała,
że pisać potrafi. Opisy ponurego domostwa, relacje między członkami rodziny,
ogromna fascynacja lekarza posiadłością - dla tego wszystkiego warto po książkę
sięgnąć.
Ale skupmy się na chwilę na samej interpretacji Kogoś we mnie. Nie miałaś przypadkiem
wrażenia, że autorka nieustannie puszcza do nas oczko? Kto w XXI wieku wierzy w
duchy? Kto boi się starych domów, wierzy w niebezpieczne byty i kapryśne dusze,
które nie mogą zaznać spokoju? Waters zestawia lekarza ze swoim szkiełkiem i
okiem oraz pokojówkę - głupiutką, naiwną, niewykształconą. Konflikt między tymi
dwiema postaciami ciągnie się aż do końca utworu, a czytelnik nadal nie wie,
kto z nich miał rację. Waters zdaje się odwoływać do naszej dualnej natury:
wie, że zracjonalizujemy niesamowite wydarzenia w Hundreds Hill, ale także
wierzy, że ta bardziej pierwotna część nas będzie chciała zaufać pokojówce i
jej żywej wyobraźni. A jak było u Ciebie?
Marta: Waters puszcza do
czytelnika oko - i wpuszcza go... w maliny! Pod płaszczykiem powieści
grozy funduje mu opowieść o emocjach. I pozostawia go z
pytaniem: co właściwie wydarzyło się w Hill?
Wiara w duchy ma się nieźle i dziś. A tajemnica fascynuje - czy nie dlatego sięgamy po historie z
dreszczykiem? Jeśli chodzi o zagadkę starego dworu, to bliżej mi do
naiwnej Betsy niż do rozsądnego Faradaya. Ciekawe jest padające w
powieści rozróżnienie między angielskim ghost a poltergeist, nieobecne w
języku polskim, które rzuca na zagadkę trochę światła. Caroline,
dziedziczka Hill, czyta opracowania o podświadomości, definiowanej jako
siła, która może przybrać zauważalną dla ludzkiego oka formę. Żeby
zwrócić na coś naszą uwagę? Żeby ucieleśnić nasze obawy, lęki, poczucie
winy? Ktoś we mnie to również, co znamienne, portret odchodzącego świata
- skończyła się II Wojna Światowa, a to, co nowe, jeszcze nie nadeszło.
A budowa nowego odbędzie się za cenę upadku takich rodzin, jak
Ayresowie. O czym oni doskonale wiedzą...
Czy masz teorię na temat tego, co wydarzyło się
w Hundreds? Dlaczego łagodny Cygan zaatakował dziecko? Kto - lub co -
wprawia w ruch przedmioty, wznieca ogień i tupie na piętrze? Czym jest
to zagadkowe coś?
My boimy się duchów, a czego boją się duchy? (źródło) |
Olga: Ja jestem
chyba gdzieś w połowie drogi - wersja Betsy nie do końca mnie przekonuje,
jednak także racjonalizm doktora Faradaya jest mi daleki. Prawda, moim zdaniem,
tkwi bliżej wspomnianej przez Ciebie teorii Caroline, choć i to nie
satysfakcjonuje mnie w pełni. Wychodzi więc na to, że Waters specjalnie myli
tropy, dodaje kolejne teorie, by namieszać nam w głowach i nie pozwolić na
ostateczny werdykt. Warto jednak podkreślić, że żaden z bohaterów nie jest do
końca zdrowy na umyśle - może oprócz wspomnianej Caroline, która przez długi
czas wykazywała się nad wyraz silną wolą i pewnego rodzaju witalnością, jakiej
mogliby pozazdrościć jej brat i matka. Nie powiem czym według mnie były strachy
w Hill, bo to już można nazwać spoilerowaniem, jednak radziłabym przyszłym
czytelnikom uważnie zapoznawać się z partiami powieści, które mówią o
fascynacji doktora Faradaya starym domostwem.
Cieszę się, że
podkreślasz też problem zmiany, który w powieści jest wyraźnie widoczny. W
końcu podupadli arystokraci próbują zrobić wszystko, żeby przeżyć i zachować
jako taki komfort życia. Nie udaje się jednak, choć – co znamienne – cały czas
zauważamy podział na „my” i „oni”, „lepsi” i „gorsi”. Lepszymi są oczywiście
Ayresowie, z racji urodzenia. Gorszym jest Faraday i niezupełnie mu się to
podoba.
Im więcej o tym
rozmawiamy, tym lepiej widzę, że wciśnięcie Kogoś we mnie do szufladki z opowieściami o
duchach, jest strasznie krzywdzące.
Marta: To prawda. Chociaż duchy - ich popularne wyobrażenie, jako nawiedzających stare domostwa zjaw - są tym, co pierwsze przychodzi na myśl podczas lektury. Ale Waters nie interesuje zwyczajne opowiadanie historii. Pod warstwą fabuły znajdziemy ukryte znaczenia i tajemnicę, której istotę każdy powinien odkryć sam. Warto przy tym pamiętać, że są na świecie rzeczy straszniejsze niż widziadła rodem z klasyków grozy...
Przyznaję, że w trakcie dyskusji inaczej spojrzałam na powieść Waters - wybaczam dłużyzny i irytującego doktora Faradaya z jego szkiełkiem i okiem. Ta książka spodoba się zarówno amatorom zagadkowych opowieści, historii z drugim dnem oraz miłośnikom powieści psychologicznych.
Olga: Wychodzi więc na to, że Waters pokonała nas i tutaj - najpierw złościmy się na nią za małe wodolejstwo, a teraz jesteśmy gotowe wybaczyć jej wszystko, bo nabrała nas z klasą, jak wytrawny gracz, któremu nie drgnie żaden mięsień twarzy podczas plecenia andronów. I muszę Ci powiedzieć, że ja z chęcią dam się tak nabrać jeszcze nie raz. Bo to cudowne uczucie: zarówno podczas czytania, jak i rozkładania utworu na czynniki pierwsze. Pozostaje więc tyko zachęcić kolejne osoby do zapoznania się z powieścią Waters, rozmawiania o niej i odgadywania, co naprawdę wydarzyło się w Hundreds Hill.
Waters, S. (2016). Ktoś we mnie. Prószyński i S-ka, Warszawa
Tytuł oryginału: The Little Stranger
Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska
Z przyjemnością przeczytałam waszą blogową rozmowę, poproszę o więcej :D
OdpowiedzUsuńCo do autorki, miałam okazję czytać "Niebanalną więź" i bardzo dobrze tę historię wspominam. Tam też była bardzo delikatna sugestia w kierunku nadprzyrodzonego wyjaśnienia pewnych zdarzeń i przyznam, że lubię jak autor zostawia czytelnikowi trochę swobody i niby tłumaczy, co się stało, a jednak zostawia furtkę dla innej interpretacji. Także nie oczekuję, że "Ktoś we mnie" okaże się rasowym horrorem, ale chętnie doświadczę dreszczyku emocji :) Jestem ciekawa czy będę po stronię postaci racjonalnej czy tej wierzącej w ingerencję duchów :)
Miło słyszeć - dziękuję :-) Postaramy się rozmawiać częściej!
Usuń"Niebanalnej więzi" jeszcze nie znam, podobnie jak "Pod osłoną nocy" - tylko te dwie książki Waters zostały mi do przeczytania... Mam nadzieję, że autorka pisze już coś nowego! A najlepsze jak dotąd było "Za ścianą" i, oczywiście, "Złodziejka". Chociaż po rozmowie z Olgą przyznaję, że "Ktoś we mnie" również ma swoje plusy :-)
Przyznam, że osobiście wolę zakończenia jasne i klarowne. Chcę wiedzieć, jak historia kończy się według tego, który ją stworzył - mogę wtedy z nią dyskutować, mogę wymyślać własne alternatywne zakończenia, ale z reguły za niedopowiedzeniami nie przepadam (wyjątek to było "Dokręcanie śruby" Jamesa).
Mam dużo tytułów do nadrobienia jak widzę, ale sądzę, że to będzie sama przyjemność :) Tak ogólnie również wolę jasne zakończenia, ale do niektórych powieści pasuje mi taka dwuznaczność. Trudno to wyjaśnić, bo chodzi o bardzo subiektywne odczucia, ale tak właśnie mam :)
UsuńWiem, co masz na myśli - tajemniczy koniec zdaje się pasować do tajemniczych historii. Ale mnie czasem takie rozwiązanie irytuje. Choćby zakończenie "Lalki" - popełnił Wokulski samobójstwo, czy nie? Wysadził się w ruinach zamku, czy wyjechał, zacierając za sobą ślady? Chciałabym wiedzieć - a nie tylko zgadywać - jaki finał Prus przewidział dla Stacha ;-) i żałuję, że się tego nie dowiem...
UsuńNo fakt, w przypadku Wokulskiego to przydałoby się jasne zakończenie jego wątków i w takich sytuacjach również wolę czarno na białym, co się wydarzyło. Ale możemy tylko gdybać.
UsuńŁee, nie cierpię blurbów, na ogół zdradzających ignorancję osoby, która je pisze. A takie dezinformowanie to najprostsza droga to tego, by rozczarować czytelnika - wiele osób mogło nabyć tę książkę z nastawieniem na typowe dzieło grozy, a tymczasem okazuje się, że autorka oferuje coś zdecydowanie więcej. Dla mnie byłaby to miła niespodzianka, ale pewnie niejeden mol książkowy może poczuć się srodze oszukany.
OdpowiedzUsuńA otwarte zakończenia to coś, do czego przywykłem czytając literaturę japońską. Proza pisarzy z Kraju Kwitnącej Wiśni pozwoliła mi docenić taką formę zwieńczenia dzieła - oczywiście pozostawia ona niedosyt, ale z drugiej strony daje wspaniały wachlarz możliwości do własnej interpretacji i dociekań na temat możliwych finałów. Książka nie kończy się wtedy wraz z ostatnią stroną.
Wychodzi na to, że jestem osamotniona w swoim zamiłowaniu do klarownych zakończeń.
Usuń"Książka nie kończy się wtedy wraz z ostatnią stroną" - ładnie powiedziane :-) Ale myślę, że o ile książka prowokuje przemyślenia i rozmowy, to w pewnym sensie nigdy się nie kończy - nawet, gdy ma jasno określony finał.
W temacie blurbów - zawsze nieco mnie dziwi to, że w wydawnictwie brakuje osoby, która by pisała je kompetentnie. Przecież wydawnictwo to firma, która zajmuje się książkami, a pisanie blurbów to nie fizyka kwantowa. Nie chodzi w nich przecież o literackie wyżyny - ważniejsze jest, żeby tego nie spieprzyć, a nie stworzyć dzieło sztuki.
OdpowiedzUsuńAle poza tym - forma rozmowy mi się podoba, zawsze miło przeczytać wymianę zdań i różne spojrzenia poznać.
Spieszę wyjaśnić nieporozumienie: blurby bywają różne, fakt, ale akurat "zajawka" na okładce "Kogoś we mnie" jest OK - bo to j e s t powieść z dreszczykiem. W rozmowie z Olgą chodziło mi o coś innego - o drobne niedoskonałości samej książki, a nie o to, że okładkowy blurb wprowadza w błąd.
UsuńCieszę się, że te blogowe rozmowy podobają się nie tylko nam, rozmówczyniom ;-)
Uwielbiam Waters, to nietuzinkowa autorka i w moim przekonaniu jedna z najwybitniejszych współczesnych powieściopisarek, która w swoich książkach przemyca bardzo ważne problemy! "Ktoś we mnie" czeka na swoją kolej i już niedługo zabiorę się do czytania, poza tym wiem, że się nie zawiodę. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWitaj w klubie miłośniczek Waters! Udanej lektury życzę :-)
UsuńPisarki jeszcze nie znam, oczywiście to się musi zmienić:) Mogę tylko stanąć po stronie pisarzy, którzy lubią denerwować czytelnika otwartym zakończeniem. Czujemy niedosyt, ale taka książka tkwi jak drzazga w głowie i po czasie się ją po prostu pamięta. Podczas, gdy konkretne zakończenie pozwalają od razu przerwać więź z książką, zapomnieć i rzucać się bez zahamowań w nowe literackie przygody:)
OdpowiedzUsuńTo prawda, historie bez jednoznacznego zakończenia pamiętamy lepiej - podobnie jak przerwane aktywności, niedokończone przedsięwzięcia... Dłużej tkwią w głowie - ale i dłużej irytują ;-)
UsuńJestem świeżo po lekturze "Lalki" i męczy mnie myśl o Wokulskim: zabił się, nie zabił? Zdecydowanie wolę, gdy mówi się do mnie - i pisze - otwartym tekstem :-)
Lubię czytać rozmowy z pisarzami. Miło jest poznać nowe osobowości :)
OdpowiedzUsuńMałe wyjaśnienie: to rozmowa dwóch czytelniczek, a nie pisarek ;-) Chociaż, kto wie, może kiedyś... :D
UsuńWasz rozmowa jest tak ciekawa, że kto wie, czy nie ciekawsza niż sama książka. Może nawet zachęci mnie do sięgnięcia, choć nie miałam jej w planach i to bardziej z ciekawości własnego odbioru niż ciekawości książki jako takiej. Jestem po lekturze Rozdartej zasłony- dzięki za zachętę, bardzo mi się podobało.
OdpowiedzUsuńPrzemiła rzecz, taki komplement - ale zapewniam, że książka jest jednak od naszej rozmowy ciekawsza ;-)
UsuńA skoro tak dobrze idzie mi polecanie (prawda, że "Rozdarta..." jeszcze lepsza niż pierwsza część Szczupaczyńskiej?), to na pierwszy ogień proponuję lekturę "Złodziejki" Waters. Jestem (prawie) pewna, że Ci się spodoba!
Ha, a moim zdaniem zakończenie wcale nie jest otwarte i nie ma w nim żadnego niedopowiedzenia, autorka wykłada wszystko kawa na ławę. I to mnie właśnie w tej książce zirytowało, bo czytałam ją bardziej jako powieść psychologiczną czy obyczajową, osnutą wokół tego wyraźnego motywu odchodzenia starego świata i ludzi, którzy nie są w stanie odnaleźć się w nowym. Tymczasem zakończenie pokazuje, że jednak była to przede wszystkim opowieść o duchach, a właściwie nie o duchach, a o pewnej mrocznej sile mającej swoje konkretne źródło. Tylko nie wiem, czy mogę tu napisać, co było tą siłą i jej źródłem, bo to by był wieeeelki spojler ;)
OdpowiedzUsuńPo lekturze byłam pewna jednego: że nic nie wiem. No i jeszcze, że marny byłby ze mnie detektyw ;-) (Niestety, nie odgadłam od razu, co stało się z panną Ayers).
UsuńZakończenie (o którym również nie będę spojlerować ;-) ) odkrywa tylko jeden znak zapytania. Zostaje kilka innych, w tym zagadka niepokojących wydarzeń w Hundreds. A finałowy konkret moim zdaniem bardziej zaburza klimatyczną tajemniczość książki niż możliwość odczytania jej jako powieści o zmianie porządków. W pewnym sensie nasz "spojler" przypieczętowuje to odejście - w bardzo konkretny, jak wspomniałaś, sposób.