Strony

http://lezeiczytam.blogspot.com/http://lezeiczytam.blogspot.com/p/blog-page_18.htmlhttp://lezeiczytam.blogspot.com/p/o-mnie.htmlhttp://lezeiczytam.blogspot.com/p/kontakt_18.html

17.01.2016

Książka na kozetce #6. Pisarz też człowiek: obsesje, fobie i dziwactwa słynnych mistrzów pióra

Ludzie książki piszą. Pytanie, w jakim stopniu autor obecny jest w książce - chowa się za okładką, czy trochę zza niej wystaje? - zajmowało najtęższe umysły. Proust postulował, aby oddzielić pisarza od dzieła, ale wielu nadal poszukuje śladów pisarzy na kartach powieści. Nasze ulubione książki to te, w których sympatię budzi nie tylko treść, ale i twórca. Mistrzowie pióra budzą respekt, bo okrzyknięto ich geniuszami, a płody ich umysłów - literacką klasyką. Spróbujmy zetrzeć odrobinę patyny z ich pomników. Nie po to, aby strącić pisarzy z zasłużonego piedestału, ale żeby skrócić dystans między autorem a czytelnikiem. Oto portrety pisarzy - dalekie od opisów w encyklopediach, ale bliższe życiu.
Proces twórczy to jedna z największych pisarskich tajemnic. Gdzie szukali natchnienia wielcy pisarze? Jakich zaklęć używali, aby wyprosić łaskawość kapryśnej muzy? Niektórym pomagało jedzenie. Agatha Christie wymyślała kryminalne intrygi, leżąc w wannie i jedząc jabłka. Nabokov przywoływał muzę, konsumując melasę. Niektórzy, aby pobudzić się do pracy, podnosili sobie ciśnienie. Jak chce legenda, Balzac wypijał 50. filiżanek kawy dziennie. Podczas pisania "Komedii ludzkiej", prawie wcale nie spał. Nic dziwnego - spróbujcie wypić cysternę kofeiny i zasnąć jak suseł! Autor "Ojca Goriot" zmarł na serce w wieku 51. lat. Zatem - ostrożnie z kawą!
Edgar Allan Poe
(Źrodło)

Natchnieniu sprzyjało towarzystwo zwierząt. Edgar Allan Poe miał wiernego literackiego stróża - nie był nim czarny kruk, ale Catterina, ukochana kotka pisarza. Pupilkiem Colette był francuski buldog o imieniu Souci. Lubiła przeczesywać jego futro w poszukiwaniu pcheł, odnajdując w tym osobliwym zajęciu natchnienie do pracy. Istnieli pisarze, którzy, zamiast wzdychać do muzy, polegali wyłącznie na systematycznej pracy. Jack London pisał 1000 słów dziennie, William Golding i Arthur Conan Doyle - trzykrotnie więcej. Stephen King zapisuje ponoć 2000 słów na dzień i jak ognia unika przysłówków. Niewinne przysłówki, jak wiadomo, nie sieją takiej grozy jak przymiotniki.
Jeszcze inni szukali natchnienia w środkach komunikacji. Joseph Heller na najlepsze pomysły wpadał podczas jazdy autobusem. Gertrude Stein i Nabokov uwielbiali pisać w zaparkowanym samochodzie, co pozwala przypuszczać, że opłaty za parking pochłaniały sporą część ich domowych budżetów. 
Żeby zapełnić pustą kartkę papieru, wystarczy wyjść poza ustalone ramy. I wziąć przykład z Marka Twaina, Marcela Prousta i George'a Orwella, którzy, zamiast siedzieć przy biurku, woleli pisać w pozycji leżącej. Jak wieść niesie, Truman Capote nie mógł ani pisać, ani nawet myśleć, jeśli nie znajdował się w pozycji horyzontalnej. Większą część "Finneganów trenu" James Joyce zapisał ponoć kredą na tablicy. Autor "Ulissesa" miał poważne problemy ze wzrokiem - przeszedł 10 (niektóre źródła twierdzą, że 25) operacji oczu. To dlatego  na zdjęciach najczęściej widzimy go z przepaską na oku. 
Mark Twain - tym razem w pozycji siedzącej
(Źródło)
Inni - jak Virginia Woolf, Karol Dickens, Hemingway, czy Lewis Carroll - pisali, stojąc przy wysokim biurku. Alexandre Dumas uwielbiał kolorowy papier: powieści spisywał na błękitnym, poezję na żółtym, a artykuły - na różowym. Świetny sposób, aby nie zgubić się w tonach brudnopisu! Dickens upodobał sobie atrament w kolorze blue. Z prozaicznego powodu: inkaust w odcieniu nieba wysychał szybciej niż inne. Na manuskrypcie "Opowieści wigilijnej" raczej nie doszukamy się kleksów. Atrament odegrał też rolę w znanej anegdocie o Victorze Hugo. Gdy naglił termin oddania "Dzwonnika z Notre Dame", Hugo kupił ogromną butlę atramentu i narzucił sobie areszt domowy na kilka miesięcy. Kazał zamknąć wszystkie ubrania pod kluczem na wypadek, gdyby naszła go pokusa, aby wyjść z domu. Hugo ukończył powieść na długo przed terminem. To się nazywa dyscyplina! 
Podobnym opanowaniem wykazał się Arthur Conan Doyle, gdy napisała do niego pewna Dunka - adresując list na nazwisko Sherlock Holmes - z prośbą o wytropienie narzeczonego, który wziął nogi za pas kilka dni przed ślubem. Doyle wcielił się w rolę swojego słynnego literackiego bohatera i nie tylko znalazł niesłownego kochasia, ale zdołał przekonać dziewczynę, że nie jest on wart jej łez. W wypadku Doyle'a nie było to niczym niezwykłym - pisarz często wdawał się w bójki w obronie honoru dam. Mistrzowie pióra potrafili docenić kobiety. Po ukończeniu powieści, Joseph Conrad zawsze robił żonie prezent. To, że "Lolita" ujrzała światło dzienne, zawdzięczamy żonie Nabokova, Wierze, która powstrzymała męża, gdy ten, dręczony wątpliwościami, chciał spalić rękopis  powieści. Podania milczą, czy Nabokov podarował Wierze jakiś drobiazg, gdy "Lolita" odniosła wydawniczy sukces.
Pomnik Andersena w Kopenhadze
(Źródło)
Literatom nieobce były obsesje i lęki. Dickensa fascynował świat duchów i profetycznych snów. Namiętnie brał udział w seansach spirytystycznych. Capote nigdy nie kończył - ani nie zaczynał - pisania powieści w piątek. James Joyce panicznie bał się psów, odkąd w dzieciństwie został pogryziony przez irlandzkiego teriera, ale jeszcze większą trwogą napawały go burze. Irracjonalny lęk przed psami nieobcy był Gombrowiczowi. Autor "Ferdydurke" bał się też koni i nietoperzy. Oraz drewnianych mostków. Bolesław Prus cierpiał na agorafobię. Lęk przed otwartą przestrzenią rozwinął się w wyniku traumatycznych przeżyć, jakich autor "Lalki" doświadczył, biorąc udział w powstaniu styczniowym.  Jan Christian Andersen panicznie bał się  ognia. Zawsze nosił ze sobą linę, żeby, na wypadek pożaru, móc ewakuować się przez okno. Zimnym potem oblewał się na myśl, że mógłby zostać pogrzebany żywcem. Podczas wizyt zagranicą, zawsze zostawiał przy łóżku kartkę, że śpi, nawet jeśli wygląda jak martwy - to na wypadek, gdyby niecywilizowani obcokrajowcy nie potrafili odróżnić snu od śmierci. Andersen bał się rabusiów, więc kosztowności - przynajmniej te o małych gabarytach - nosił w butach. Fobie musiały być dla niego prawdziwą udręką. Nic dziwnego, że gdy siadał nad kartką papieru, przenosił się do krainy dzieciństwa, zaludnionej przez brzydkie kaczątka, dziewczynki z zapałkami i Królowe Śniegu o sercach zimnych jak lód. Ale to już zupełnie inna historia.
Nawet genialne umysły miały swoje słabości, bo talent nie chroni przed trudami codziennego znoju. Tak, wszystkie nasze ulubione książki napisali wielcy ludzie. Wielcy, całkiem zwyczajni ludzie.
Materiały źródłowe:
1. Marías, J. (2015). Pisane życia. Sonia Draga, Katowice.
Tytuł oryginalny: Vidas Escritas
Tłumaczenie: Wojciech Charchalis;
2. Miękina-Pindur, J. (2012). Dojrzewanie w czasie. Wokół przyjaźni Bolesława Prusa z Julianem Ochorowiczem. Konteksty kultury, tom 9, Bielsko-Biała (tekst znaleziony na www.ejournals.eu); 
3.http://www.lifehack.org/articles/productivity/9-weird-habits-that-famous-writers-formed-write-better.html.

42 komentarze:

  1. Matko, ja piję trzy kawy dziennie i to takiej rozpuszczalnej. 50 kaw - nieźle. Przedstawiłaś mnóstwo ciekawostek, super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, zastanawia mnie, ile w niektórych anegdotach jest prawdy, a ile tego, co dziś określamy mianem "miejskiej legendy". A może Balzac pił odpowiednik zbożowej "Inki"...? ;-)

      Usuń
  2. Świetny wpis! Ubawiłam się przy niektórych zwyczajach znanych autorów. Christie wyobrażająca intrygi kryminalne w wannie, czy Victor Hugo zamknięty w czterech ścianach, aby tylko oddać rękopis w terminie? Bardzo miło czyta się takie artykuły. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się spodobał :-) Bo pomysł był spontaniczny i trochę przekorny - zamiast wciąż pisać o książkach, zdecydowałam się napisać o ich autorach. Jak widać, są oni co najmniej tak samo ciekawi, jak ich dzieła :-) Pozdrawiam również!

      Usuń
  3. Świetny pomysł, musiałaś się trochę napracować, żeby to wszystko zebrać i do tego podałaś źródła!
    Zapisuję się do grupy horyzontalnej, tak mi się najlepiej czyta i pisze (ręcznie, bo na lapku niewygodnie).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To była sama przyjemność - "Pisane życia" przeczytałam jakiś czas temu, i tak mi się ta książka spodobała, że dalsze poszukiwania literackich życiorysów były naturalną koleją rzeczy.
      Fajnie, że się podobało! A co to takiego, grupa horyzontalna?

      Usuń
    2. Moja robocza nazwa tej grupy pisarzy, którzy pisali na leżąco ;)

      Usuń
    3. Ach, to o to chodzi! - przez chwilę myślałam, że to jakieś, nieznane mi, określenie techniczne związane z blogiem ;-)
      Uwielbiam czytać w pozycji horyzontalnej, jak nazwa bloga wskazuje ;-) A pisze mi się najlepiej standardowo, na siedząco. Natomiast myśli - w ruchu.

      Usuń
  4. Nie będę oryginalna, jeśli napiszę, że też mam problem z oddzieleniem informacji o autorze od treści jego dzieła, ale tak właśnie jest. Z ciekawością przeczytałam Twój wpis, bo o wielu informacjach nie miałam pojęcia. Niektóre zwyczaje pisarzy są naprawdę dziwne i trudno wybrać ten najbardziej osobliwy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Autor i jego dzieło wydają się być tak samo "zrośnięci" ze sobą jak aktor i jego rola. Przypadek Conan Doyle'a jest tego świetnym przykładem. Ja chyba też tak mam - czytając książkę, która mi się podoba, nieuchronnie myślę o autorze. Jaki jest? Co przeżył? Czego w życiu doświadczył?
      A jeśli ciekawią Cię podobne smaczki z życia literatów, to gorąco polecam książkę Javiera Maríasa pt. "Pisane życia".

      Usuń
    2. Dziękuję bardzo za polecenie, na pewno się za nią rozejrzę :) Co do aktorów to chyba jednak jest trochę inaczej, bo aktor często nie ma wpływu na charakter swojej postaci, tzn. oczywiście dodaje wiele od siebie, ale pewne założenia są określone w scenariuszu. Natomiast pisarz sam wszystko tworzy i sam określa. Przynajmniej takie mam wrażenie, bo niestety ani pisarką, ani aktorką nie jestem :)

      Usuń
    3. Zgoda, pisarz ma większy - bo wyłączny - wpływ na charakter postaci, niż aktor na swoje role. Ale, tak samo jak aktor, może być utożsamiany z kreowanym przez siebie bohaterem. I z nim mylony. Tak jak Doyle'a mylono z Sherlockiem, i tak jak zdarza się to aktorom, o których czytamy, że widzowie zaczepiają ich na ulicy i pytają o szczegóły z życia filmowej lub serialowej postaci, jakby aktor był tą postacią, a nie tylko jej odtwórcą. Swoją drogą, to bardzo ciekawe zjawisko - dowodzi, jak bardzo odbiorcy wczuwają się i utożsamiają z bohaterami konsumowanych dzieł kultury. Mam wrażenie, że takie pomyłki mogą zdarzać się wyłącznie wybitnym artystom, którzy potrafią sprawić, że fikcja staje się bardziej prawdziwa niż rzeczywistość.

      Usuń
    4. Faktycznie ludzie bardzo często utożsamiają aktora z odgrywaną postacią, co jest dziwne wtedy, kiedy właśnie zaczepiają, pytając o życie, którego przecież w rzeczywistości nie ma. A Doyle jak widać nie miał nic przeciwko, żeby wskoczyć w buty Sherlocka :)
      Co do wybitności to przyznam, że nie wiem. Czasami rzeczywiście ktoś tak świetnie kreuje daną postać, że aż dech zapiera, ale czy można zapomnieć, że Sherlock nie istniał naprawdę?

      Usuń
    5. Jeśli się pokocha daną postać miłością szczerą i głęboką ;-), to można! Pragnienie ma moc sprawczą.
      A na poważnie - pomijając psychologiczne podłoże takich "pomyłek", myślę, że jakkolwiek wydają się śmieszne i niewiarygodne, są chyba dla autora (lub aktora) jednym z największych komplementów. Przecież nie każdy potrafi sprawić, że w fikcję wierzymy bardziej, niż w rzeczywistość :-)

      Usuń
    6. Ekhm przepraszam, że się wtrącę, ale - Marto, czy rzeczywiście uważasz, że bracia Mroczek są wybitnymi aktorami, bo myleni są z granymi przez siebie postaciami? Gdy mówimy o filmach, takie założenie może być prawdziwe; aktorowi udało się w relatywnie krótkim czasie wejść w rolę na tyle przekonująco, że "oszukał" on widzów. Jednak ten fenomen nie jest tak częsty, jak w przypadku serialu, w którym to nie umiejętności a częstotliwość mają największe znaczenie. "Aktor", który często pokazuje się na ekranie w tej samej roli siłą rzeczy staje się graną przez siebie postacią w oczach wielu widzów, którzy po części wsiąknęli już w przedstawiony świat. Dlatego Artur Żmijewski bez koloratki to dla nich dziwny widok ;)

      Usuń
    7. No cóż, wobec takiego argumentu, moja teoria legła w gruzach ;-) Formułując tę hipotezę, myślałam głównie o Doyle'u i jego Sherlocku. Ale możliwe, że aby odbiorca pomylił fikcję z prawdą, trzeba czegoś więcej niż czynnika talentu. Częstotliwość bodźca może mieć decydujące znaczenie. A może tajemnica leży też po stronie widza/czytelnika? Wydaje mi się, że niektórzy mają większą skłonność do wiary w realność ulubionych postaci, inni - bardziej przyziemni? racjonalni? - są wyposażeni w filtr, który im na to nie pozwala. Trawestując przysłowie: TRUTH is in the eye of the beholder. Tak czy inaczej, w tym konkretnym przypadku nie podejmuję się rozwiązać tej zagadki. Z prostego powodu - nie oglądam "M jak miłość". Wolę "Klan" ;-)

      Usuń
  5. Do Arthura C. Doyle doskonale pasuje mi to rozwiązywanie zagadek :) Z kart jego powieści (a obecnie jestem w trakcie czytania "Księgi wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa) wysuwa się taki właśnie obraz autora. Jednym słowem widać, że ktoś kto pisał tę książkę musiał wiedzieć, o czym pisze.

    Wszystkie baśnie Andersena są mocno niepokojące i mroczne, zatem widać, że albo to jego dzieciństwo też nie było takie szczęśliwe, albo przemycał do swoich dziecięcych marzeń troszkę dorosłego pesymizmu.

    Świetny tekst!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, Conan Doyle musiał znać się na fachu, który opisywał - doskonale to widać w cyklu o "Sherlocku". Mam wrażenie, że gdyby nie został pisarzem, byłby... detektywem. Czytałam, że pod koniec życia Doyle - podobnie zresztą jak Dickens - zainteresował się spirytyzmem. Co chyba również znalazło wyraz w tym, co pisał (vide: opowiadania grozy).
      Z tymi baśniami też racja. To są bardzo, bardzo smutne bajki. Teraz, gdy znam trochę lepiej ich autora, wiem, dlaczego są właśnie takie.

      Usuń
  6. Uwielbiam Hugo :) Takie odosobnienie jednak nie zadziała w każdym wypadku. Wyobrażasz sobie, aby ktoś zamknął Balzaka, czy Dostojewskiego. Kiedy miałam w tym roku nagle mnóstwo czasu z powodu "chorowania" nie potrafiłam się zmusić do napisania nawet jednego wpisu. No tak, ale gdzie mnie tam do pisarza:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że kluczowe dla powodzenia takiego projektu jest, aby na odosobnienie "skazywać" się samemu, z własnej, nieprzymuszonej woli. Właśnie tak, jak zrobił to Hugo. Jeśli ktoś ma w sobie tyle determinacji, żeby w ogóle wpaść na podobny pomysł - jest już w połowie drogi do sukcesu. Nie znam zbyt dobrze twórczości Hugo, ale już go lubię - za ambicję i wytrwałość :-)
      Wiesz, wydaje mi się, że najgorzej jest zacząć. Najtrudniejszy pierwszy krok - potem zawsze jest z górki. A czasami, gdy nie da się inaczej, cóż... trzeba po prostu poczekać na wenę ;-)

      Usuń
  7. Aj jak ja lubię te Twoje kozetkowe wpisy :D Jako osoba, która raczej nie interesuje się życiem prywatnym autorów, z wielką przyjemnością przeczytałam o niektórych dziwactwach i przyzwyczajeniach. Słyszałam tylko historię dotyczącą Doyle'a, która doskonale do niego pasuje - tak doskonale, że aż się zastanawiam, czy to przypadkiem nie zwykła legenda ;)

    Co do samego wstępu Twojego tekstu: wychodzę z podobnego założenia co Proust (i przyklaskuję teorii Eco dotyczącej intencji autora), że powieść i życie to dwie różne sprawy. Pisarz oddaje swoje dzieło w momencie, w którym przekazuje je czytelnikowi. Przestaje być jego właścicielem, pozostawia je dowolnej interpretacji (oczywiście w ramach danego dzieła) i tyle. To, czy istnieją w nim jakieś wątki autobiograficzne nie powinno zajmować czytelnika, ani tym bardziej badacza - to tekst ma nas zajmować. Nie wyobrażam sobie wynajdywania śladów pisarza w danym utworze np. miał trudne dzieciństwo, więc pisze horrory. To spłaszcza interpretacje, narzuca tylko jedną drogę i całkowicie zamyka inne sposoby patrzenia na literaturę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :-)!
      Bardzo możliwe, że sporo - jeśli nie większość - podobnych ciekawostek to legendy i anegdoty. Można właściwie przyjąć za pewnik, że, przekazywane przez pokolenia, były przekręcane i ciut koloryzowane. Tak chyba dzieje się z każdą historią, która żyje jedynie w opowieściach.
      Hmm, ja z kolei uwielbiam zaglądać za okładkę książki, szczególnie, gdy ta wzbudza zachwyt i podziw. Naturalnym odruchem jest wtedy chęć dowiedzenia się czegoś więcej o autorze. I "rozlanie się" afektu również na jego osobę ;-)
      Przyznaję, podoba mi się pomysł Prousta i Eco - jest w idei rozłączenia autora od dzieła coś czystego i pięknego. Ma to swój urok. Ale tzw. prawdziwe życie - i prawdziwe książki - nie pozostawiają, moim zdaniem, wątpliwości: autor jest w swoim dziele zawsze obecny, czasem tylko lepiej lub gorzej "schowany". Książki nie biorą się przecież znikąd. Rzecz jasna, nie powinno to przesłaniać tekstu i ograniczać interpretacji, a na pewno nie do takiego stopnia, żeby autora mylić z jego bohaterem, jak to się ponoć przydarzyło Conan Doyle'owi ;-)

      Usuń
    2. Niektórzy pisarze mają to do siebie, że aż się chce sięgnąć po ich biografie/autobiografie. Capote, Garcia Marquez, Różewicz. Jednak tylko tych, których bardzo lubię i szanuję chcę poznawać - żeby być trochę bliżej, a nie koniecznie zrozumieć co nimi powodowało:)

      Oczywiście, że autor przemyca siebie do swojego dzieła, czasem nieświadomie, czasem świadomie. Przykładem niech będzie wspomniany Garcia Marquez, którego życie było niesamowicie barwne i wpłynęło na jego twórczość, tak samo jak fakt gdzie się wychował, w jakim domu, z jakimi ludźmi. Jednak, gdybyśmy patrzyli na jego twórczość jak na przedłużenie życia, straciłaby ona połowę ze swojej magiczności. Możemy wyszukiwać w tekście biograficznych smaczków, jasne, dla fana twórczości to bajeczna sytuacja. Jednak moim zdaniem nie mogą one przyćmić tekstu, który ma świadczyć sam o sobie, w oderwaniu od autora. Jeśli nie wiedzielibyśmy, że Garcia Marquez był kolumbijskim pisarzem, który wychowywał się w gumowym domku, nasze spojrzenie na tekst byłoby czyste - pozostałaby nam tylko interpretacja tego, co mamy przed sobą. Mam nadzieję, że mój wywód jest dość klarowny ;) Wiem, że moje poglądy na interpretację są dość radykalne, tego uczono mnie na studiach i strasznie podoba mi się ta odrębność tekstu od autora, ale rozumiem, kiedy ktoś lubi grzebać w twórczości i biografii, by to sobie jakoś połączyć. O ile nie doszukuje się w tekście rzeczy, których nie ma, jest ok ;)

      Usuń
    3. Wniosek: co do meritum się zgadzamy, bo ja również chcę poznawać bliżej tylko tych, do których, dzięki ich książkom, poczułam sympatię. Capote - w pierwszej kolejności, to jeden z moich ulubieńców. Jeśli chcesz się z nim bliżej zaprzyjaźnić, niekoniecznie sięgając do biografii, to polecam naprawdę świetną książkę "Truman Capote. Rozmowy". Trumana "przepytuje" Lawrence Grobel, a Truman mówi dużo, barwnie i złośliwie (przytaczając wiele anegdotek z życia współczesnych mu sław i multum ciekawych obserwacji o życiu i literaturze). Nie byłam przekonana do literackiej formy "wywiadu-rzeki" do momentu, w którym przeczytałam właśnie te "Rozmowy". Kapitalne!
      A wracając do tematu - wygląda na to, że bliżej mi do traktowania pisarzy jak celebrytów, niż do chłodnego, akademickiego "szkiełka i oka", które każe na dzieło patrzeć w oderwaniu od jego twórcy ;-). Ale domyślam się, czemu ma to służyć - ocenie tekstu w maksymalnie obiektywny sposób, oddzieleniu wszelkich "naleciałości" w postaci, chociażby, historii życia autora. Weźmy przykład Marqueza, o którym wspomniałaś. Miał barwne, pełne przygód życie (gumowy domek? intrygujące!). Ktoś mógłby pomyśleć, że dzięki temu miał łatwiej, bo pisząc, czerpał garściami z własnych doświadczeń. A wtedy zapominamy o najważniejszym, że nie każdy, kto ma ciekawe życie, potrafi je opisać tak, jak robił to Marquez.
      Twój wywód był bardzo klarowny, więc mam nadzieję, że właściwie odczytałam Twoje intencje :-) Zgodnie z duchem tej idei, najbezpieczniej byłoby czytać książki nieznanych autorów, o których wiemy tylko tyle, jak się nazywają. A potem powściągać ciekawość co do ich życiorysów i indywidualnych historii. Nie zawsze tak potrafię. Cóż poradzę, że czasem życie pisze ciekawsze historie niż literatura? ;-)

      Usuń
    4. Z pewnością sięgnę, dziękuję :) Truman był fantastycznym, barwnym i wrednym człowiekiem, więc z chęcią przeczytam o nim w tak żywej formie, jaką jest wywiad-rzeka.

      Właściwie zupełnie mnie to nie dziwi, o ile zachowany jest pewien umiar. Zrównywanie życia i książki jest błędem, ale sięganie do jednego i drugiego źródła jest całkowicie zrozumiałe. Czytelnikowi trudno całkowicie oddzielić jedno od drugiego. Literaturoznawcy nadal spierają się, która z metod jest lepsza, co można a czego nie, więc skoro oni nie mogą dojść do żadnego wniosku, to czemu czytelnik miałby? ;) Nie chciałabym tylko, by życie przyćmiewało sztukę. I znalazłam na to kolejny przykład: Sarah Kane - fantastyczna dramatopisarka, cierpiąca niestety na paskudną depresję. Jej ostatnia sztuka, "Psychosis 4:48" postrzegana jest w głównej mierze przez pryzmat jej samobójstwa, czytelnicy i odbiorcy zachwycają się listem pożegnalnym, pomimo że jej przyjaciele prosili, by nie interpretować sztuki pod tym kątem. Śmierć przysłoniła sztukę, a o Kane myśli się nierzadko w kategorii jej śmierci a nie innowatorskiej pracy.

      Co do gumowego domku Garcii Marqueza - przeczytasz "Życie jest opowieścią" to się dowiesz, co miałam na myśli ;)

      Usuń
    5. Tak, żywa inteligencja Capote'a plus jego cięty język to była wybuchowa mieszanka. Uwiebiam go - między innymi - za to, że miał odwagę mówić to, co myślał. I tak też pisał.
      Zrównywanie książki z życiem twórcy to byłaby już przesada! Ale czasem sam autor przyznaje się, że inspirował się określonymi wydarzenia z życia. Wtedy zarówno fani, jak i fachowcy nie mają wyjścia - muszą skapitulować przed faktem, że życie czasem też wpływa na literaturę. Ale to oczywiście sytuacje wyjątkowe, bo pisarze zwykle nie podają gotowych kluczy do rozwiązywania zagadki swojej prozy.
      O, na pewno tę książkę przeczytam. Pamiętam o niej, odkąd przeczytałam Twoją opinię :-)

      Usuń
  8. Wpis z przekory, to ja się z przekory wtrącę, ale też ciekawostkowo. Conan Doyle uważał sukces Sherlocka za swą porażkę. Ja swoje najlepsze dzieła uważał swoje książki historyczne i był bardzo zasmucony tym, że nikt nie chce ich czytać. Sherlocka nie miał w zbyt wysokim poważaniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tym nie wiedziałam, dzięki!
      Wcale się nie dziwię, że zamiast zachwytów nad "rozrywkowym" Sherlockiem, wolał, aby doceniono dzieło, w które włożył pewnie więcej serca i pracy. A jednocześnie mam nadzieję, że w końcu docenił swój ogromny sukces. I że potrafił się nim cieszyć. Szkoda, że się nie dowie, że napisał nie tylko bestseller, ale i longseller, a jego Holmes inspiruje do dziś.

      Usuń
    2. Życie lubi płatać takie figle. Ale bardzo ciekawy jest ten kontrast między oczekiwaniami a rzeczywistością. Zwłaszcza, że Sherlock to jedna z najlepiej rozpoznawalnych postaci w kulturze w ogóle.

      Usuń
    3. Tak, życie to słynny żartowniś i kpiarz! Nie sposób zgadnąć, co ma dla nas w zanadrzu. Tak samo bywa, jak widać, z czytelnikami - nikt, nawet sam Sherlock, nie przewidzi ich gustów... ;-)

      Usuń
  9. Bardzo ciekawy wpis. Uwielbiam szperać w życiorysach pisarzy, a im genialniejszy człowiek, tym większe miewa fobie... Ostatnio przepadłam na jakiś czas w świecie Tołstoja i jego żony... Jeśli pisarze miewają swoje schematy oraz małe i większe rytuały, to Tołstoj dokładnie "zaprojektował" sobie całe życie wraz z małżeństwem i z tym, jaka ma być jego żona... Polecam pasjonującą książkę "Lew Tołstoj. Ucieczka z raju"... Jeśli chodzi o "przemycanie" siebie i swoich przeżyć na kartki twórczości, to Tołstoj jest znakomitym przykładem. Ba! Jego żona miała także talent literacki, nie tylko więc oboje pisywali powieści, w których załatwiali różne porachunki między sobą, ale jeszcze znęcali się potężnie nawzajem nad sobą w swoich dziennikach... Dla wielbicieli Tołstoja pozostał wspaniały materiał do badań...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę mnie zaintrygowałaś! Nie wiedziałam, że Tołstoj miał tak silną potrzebę kontroli (bo myślę, że tak można ten rys jego osobowości nazwać). A skoro nie tylko umiejętnie planował, ale również potrafił, jak piszesz, "dopiąć celu", to mój podziw dla niego nie ma granic. Pomysł na literacki dialog z żoną w dziennikach - wyborny. Czas zainteresować się tym pisarzem!
      Dzięki za tytuł, zapisuję :-) Ze swojej strony mogę polecić "Pisane życia" Javiera Maríasa. Skoro też lubisz zaglądać w literackie życiorysy, ta książka będzie jak znalazł.

      Usuń
    2. Tołstoj miał nie tylko silną potrzebę kontroli, ale doszłam do wniosku, że miał... syndrom Boga. Pewnie to dziwnie brzmi, ale książka tłumaczy doskonale;) Ale pst, więcej ani pary z ust. Zostawiam Ci przyjemność odkrywania lektury:)
      Oczywiście tytuł odnotowałam :)

      Usuń
    3. Na pewno sięgnę po "Ucieczkę z raju", nie tylko ze względów literackich, ale także psychologicznych. Tołstoj z pewnością miał ciekawą osobowość :-)

      Usuń
    4. Taaa,Tołstoj z pewnością wart jest uwagi, ale powiem Ci, że moim prawdziwym odkryciem była jego żona. Matko, cóż za kobieta! Anna Karenina przy niej nieco blednie... Poza tym Basiński jest doskonałym psychologiem, więc pod tym względem też się o książkę (w Twoich oczach) nie martwię... No, dobrze. Już nie truję ;)

      Usuń
    5. Widać, że dobrali się jak w korcu maku. I z pewnością nie mieli nudnego życia ;-)
      Jeśli "trucie" ma polegać na mówieniu o ciekawych książkach, to ja poproszę o więcej ;-)

      Usuń
  10. Też lubię ciekawostki z życia pisarzy :). A jeżeli temat Cię interesuje to taki zbiór anegdotek o zwyczajach, nie tylko pisarzy, ale różnych artystów, napisał Mason Currey. Książka nosi tytuł "Codzienne rytuały" i wydało ją w zeszłym roku W.A.B. A nawet możesz u mnie recenzję znaleźć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! :-) Czytałam u Ciebie o "Codziennych rytuałach" i, jako że uwielbiam ciekawostki z życia pisarzy, już wtedy zapisałam tytuł w specjalnym notesie, w którym gromadzę książki polecane na blogach. Nie muszę chyba dodawać, że notes niebezpiecznie pęcznieje ;-)

      Usuń
    2. ha! mój też, choć nie jest tak tragicznie- na razie mam 44 pozycje :) O, a może by tak się wymienić jeszcze tytułami z takich naszych magicznych notesów polecankowych? :)

      Usuń
    3. Bardzo proszę - podaję kilka tytułów zapisanych ostatnio:
      1. "Ostatnia arystokratka" Evžen Boček;
      2. "Middlesex" Jeffrey Eugenides (właśnie czytam - już mogę polecić!);
      3. "Cztery siostry. Utracony świat ostatnich księżniczek z rodu Romanowów" Helen Rappaport;
      4. "Niebłahe igraszki" Hjalmar Söderberg;
      5. "Ginekolodzy" Jürgen Thorwald;
      6. "Ścieżki północy" Richard Flanagan;
      7. "Korekty" Jonathan Franzen;
      8. "Wszystkie lektury nadobowiązkowe" Wisława Szymborska;
      9. "Na górze cisza" Gerbrand Bakker.

      Mam nadzieję, że to inspirująca lista :-)

      Usuń
  11. Obsesje, fobie i dziwactwa - te kilka słów od razu przywodzą mi na myśl sylwetkę amerykańskiego giganta science fiction, Philipa K. Dicka. Koleś ma na koncie tyle "akcji", że nie sposób wymienić ich wszystkich, ale wspomnę chociaż o kilku jego wyskokach, aby zasygnalizować jak szalony był to artysta.

    Najgłośniejsza historia na temat Dicka, przynajmniej dla polskiego czytelnika, jest związana z osobą naszego Staszka Lema. W 1972 roku polski pisarz objął swoim patronatem nową serię wydawniczą zwaną "Stanisław Lem poleca". Na jej łamach ukazywać mają się tytuły z gatunku naukowej fikcji firmowane przez samego Lema. Na pierwszy ogień trafił "Ubik" amerykańskiego twórcy... Philipa K. Dicka. Dick, który zmagał się wówczas z finansowymi kłopotami, liczył że publikacja jego dzieła będzie wiązać się z zbawiennym zastrzykiem gotówki. Tyle, że honorarium wypłacono amerykańskiemu autorowi w polskich złotówkach, które nie podlegały wówczas przewalutowaniu. Jedynym racjonalnym wyjściem wydawało się przybycie do PRL-u i wydanie uczciwie zarobionych pieniędzy na miejscu, tyle, że Dick jako Amerykanin nie mógł zakupić biletu lotniczego u naszego przewoźnika. Koniec końców Dick poczuł się zrobiony w konia - w 1975 roku w ramach zemsty żądał wydalenia Lema z Science Fiction Writers of America. Jeszcze ciekawsze działania Dick podjął nieco wcześniej, bo w 1974 roku. Wysłał on wtedy anonim do FBI, że L.E.M. to nie żaden pojedynczy człowiek, a cała grupa sowieckich spiskowców, których celem było zawładnięcie amerykańskim rynkiem science fiction oraz opinią publiczną - jako dowód przedstawił mnogość stylów pisarskich Lema :)

    Ciekawa jest także "przygoda" z tajemniczym różowym promieniem, który wedle słów samego Dicka ugodził go w 1974 roku, odbiwszy się od amuletu w kształcie ryb noszonego przez przypadkowo spotkaną kobietę. Wg własnego mniemania Dick przez pewien czas egzystował w 2 równoległych rzeczywistościach - rok 1974 przeplatał się z epoką prześladowania pierwszych chrześcijan w Starożytnym Rzymie. W tym czasie Dick doznał wielu wizji oraz halucynacji - w jednym z takich omamów ujrzał umierającego syna. Kiedy autor postanowił zawieźć swoją latorośl do szpitala, okazało się, że pierworodny ma nie wykryte dotąd kłopoty z przepukliną, które mogły zakończyć się śmiercią.

    Nie muszę oczywiście wspominać, że Dick przez całe życie eksperymentował z całą masą używek, a mało które dzieło powstało w okresie, kiedy pisarz był "czysty".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to historie! Prawie jak science-fiction. Dzięki, nie znałam tych anegdot :-)
      Nawet, gdyby autorowi udało się przylecieć do ówczesnej Polski, mógłby mieć spory problem z wydaniem gotówki (vide: puste sklepowe półki i PRL-owska bieda). No, ale znając jego fantazję, na pewno znalazłby jakiś sposób.
      Bardzo mnie interesują opowieści o przeczuciach i prekognicji, proroczych snach itp. Czasem mam wrażenie, że to coś więcej niż zwykły przypadek.

      Usuń